Zbliża się grudzień i jakoś naturalnie chce się podsumować ostatnie dwanaście miesięcy. Tym bardziej, że kilka dni temu dotarł do mnie komentarz chłopaka przyjaciółki: "Ona (czyli ja) tak narzeka na tych facetów, a ja naliczyłem już chyba szóstego narzeczonego w tym roku". No więc wspaniale, niech sobie przypomnę..
W 2016r. wchodziłam tanecznie, z moim kolegą ze studiów, który chętnie przystawał na spotkania, kiedy przyjeżdżałam do Łodzi i sama się zgłaszałam. W okolicy Walentynek wszystko się rozwiązało - kolega siedząc przede mną przy stole, po upojnej nocy, postanowił po prostu nie zareagować (ani werbalnie, ani jakkolwiek) na moją wypowiedź, że nie mogę być "z dostawą do domu" i tylko do tego ograniczać swoją z nim relacyjną działalność. Po prostu odprowadził na przystanek i westchnął "No czeeeść". Od tej pory nie mieliśmy żadnego kontaktu.
Postanowiłam wtedy przestać próbować czegokolwiek, co miałoby poważniejszy związek z mężczyzną.
Niestety, chwilę później pojawił się nieco starszy kolega z Londynu i zagiął parol. Mimo mojego otwartego komunikowania, że nie mam ochoty na żadne romanse. Ujął ilością poświęcanego czasu i zainteresowaniem, jakie mi okazywał. Rozmowy przez telefon nawet się kleiły, ale pozostawałam powściągliwa. Przyjechał na początku kwietnia i wszystko się wyjaśniło. Nie czułam absolutnie nic. Kolega wpatrzony jak wrona w kość, ale i przekonany o swej atrakcyjności, chyba miał nadzieję, że zachowam się jak klasyczna asystentka działu sprzedaży na obczyźnie i przepadnę w jego męskiej aparycji. Niestety, progi okazały się za wysokie. Seks był okropny, z elementami impotencji. Wyjechał, a ja odetchnęłam, by za chwilę popaść w przygnębienie. To wtedy miałam stany depresyjne. To wtedy po raz ostatni poszłam po pomoc do mojej wieloletniej terapeutki.
Szukając pomysłu na zmiany w obszarze, który nie wymaga kontaktu z drugim człowiekiem, w maju przeszłam na dietę czyli - jak to mówi Ju - weganizm z ludzką twarzą. Nie jem czerwonego mięsa, wędlin, nie piję mleka krowiego i generalnie nabiału. Lepiej się czuję i to jest dobre.
Zaczęłam więcej czytać. Co prawda w tej chwili mam rozgrzebanych pięć książek i małe widoki na ich dokończenie, ale co się odwlecze to wiadomo..
W sierpniu pomyślałam, że może jednak wrócę do kontaktowania się z ludźmi płci przeciwnej i zapisałam na Tindera. Po spotkaniu z panem "znamy się już godzinę, więc wpadnę do Ciebie wieczorem z winem, maleńka.." zaczęłam się spotykać z Łukaszem. Posiadał szereg zalet, które mnie ujęły i nie zaciągał od razu do łóżka. Po zupełnie udanej konsumpcji na piątej randce i zapadnięciem się chwilowym pod ziemię, kolega oszołomił mnie pytaniem - a czy ja Ci mówiłem, że chcę mieć dziewczynę?! Nijak również nie mogliśmy ustalić, na czym w takim razie ma polegać nasza znajomość. Najprawdopodobniej miała polegać na kontakcie ze mną, gdy zajdzie w nim taka chęć przyjemnego spędzenia wieczoru. Podziękowałam.
Następnie dwutygodniowy kontakt z inteligentnym i obdarzonym sarkastycznym poczuciem humoru człowiekiem, któremu pół godziny przed naszym spotkaniem ukradli portfel, więc musiałam zapłacić za naszą kawę, a który okazał się drobnym, łysiejącym, mieszkającym z matką sympatycznym chłopakiem, ale na pewno nie materiałem na mojego chłopaka.
No i last but not least - kolega "nie ma między nami chemii" Marek. W ubiegłą środę, na koncercie Shury napisałam do niego smsa. Zareagował entuzjastycznie. Przeprosił za wtedy ("to było chujowe"), przyznał, że wciąż wchodzi na mój instagram, słucha piosenek, myśli. Chciałby wyjaśnić, ale nie wie, czy dam mu taką szansę. Przez następnych kilka dni ciągły kontakt, przesyłanie utworów, zdjęć, damsko-męskie zaczepki (z jego strony), komplementy (z jego strony), uśmiechy, zapowiedzi wspólnych działań (z jego strony). Umówiliśmy się na poniedziałek. Po godzinie opowieści o jego ex, która obrabia mu dupę, córkach, kolegach z pracy i biurowych romansach, poprosiłam by wreszcie opowiedział o sobie. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że.. między nami nie ma chemii. I w zasadzie to przecież on nie pisał już do mnie, to ja się do niego odezwałam... Jakbyśmy przez te pięć ostatnich dni nie mieli kontaktu! Jakbym to ja prosiła o spotkanie! Wpadłam w taką konsternację, że zamiast wypunktować na głos jego chujowe zagrywki, powiedziałam tylko kilka zdań i zaczęłam nerwowo rozglądać za najkrótszą drogą do wyjścia. Zapłaciłam za swoją niezjedzoną kolację i wino. Kolejny mężczyzna, kolejna porażka.
W między czasie przelatują jak komety jacyś kolesie np. na tańcach. To są incydenty, nic dla mnie nie znaczą. Ja dla nich nie jestem nawet wspomnieniem, bo przecież każdy kiedyś trzeźwieje i wraca do rzeczywistości.
Gdzieś na orbicie wciąż pozostaje A. Zawsze, gdy zaczynam się z kimś spotykać, ograniczam z nim kontakt. Chcę być lojalna. Druga strona - jak wyżej. Wiem, że to ciągłe przelewanie z pustego w próżne, ale przy A. - w kontekście wszystkich nowych znajomości - czuję się po prostu bezpieczna i najbliższa spełnienia. Jesteśmy umówieni na sobotę. W okolicy Świąt to on przepadnie i zajmie rodziną.
Prawie Czterdziestka, bogata w doświadczenia, rozchwytywana, szanowana, podziwiana i pożądana... i wciąż narzeka na facetów, prawda..?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz