Mam problem. Z bardzo bliską mi kobietą. Staje się nie do zniesienia. Od dłuższego czasu. Cenię ją strasznie, bo całym sercem mnie wspiera i jest wielką przyjacielską czarodziejką, ale nie mogę znieść jej coraz bardziej oderwanego od rzeczywistości sposobu bycia. W zasadzie pomyślałam, że powinnam porozmawiać z jej mężem. Być może jego też to martwi. No i wie najlepiej czy to ona się zmienia, czy ja wcześniej nie miałam świadomości..
Wszystko ją przerasta. Do wszystkiego dorabia siedem gór i siedem lądów do przejścia.. Nie potrafi sama podjąć decyzji, bo to jej mąż musi wyrazić opinię czy pójdą z dzieckiem do kina na 18.00, czy mogłabym przyjechać i pomóc im w przeprowadzce/malowaniu, czy mam się zająć ich córką czy nie. Mówi o sobie "jestem perfekcjonistką", a przez wiele ostatnich tygodni w ogóle nie sprzątała w mieszkaniu, bo jej się nie chciało ("nie mogę się doczekać przeprowadzki, tam wszystko będzie lśniło, nie będzie kurzu ani brudu!"). Podobno zaproponowała swojemu P. żeby zapakował naczynia tkwiące w zlewie w torby i w takiej formie przewiózł na nowe miejsce, "bo tu jest zmywarka".
"Mogłabym być pracoholiczką". Pracuje w galerii z biżuterią. Co drugi dzień siedzi w niej 11 godzin. W trakcie jednej "zmiany" zagląda tam około 10 osób, kupuje jeszcze mniej. Ciągle słyszę "nie mam na nic czasu", "jestem zmęczona", "praca mnie dobija", "nic mi się nie chce".. Rozumiem jej zmęczenie, to naturalne, ale nie umiem porównywać tego z np. moimi obowiązkami i trybem zapieprzania w telewizji. Generalnie ludzie pracują więcej i intensywniej niż ona. Jej własny mąż, codziennie rano zawozi rano córkę do przedszkola, przywozi ją wracając z pracy i zajmuje się Małą aż ta pójdzie spać. M. ma z pewnością więcej czasu dla siebie niż on. Takie są fakty, których ona nie dostrzega w sposób obiektywny. Po czterech latach siedzenia w domu, najpierw w ciąży na zwolnieniu, a później z dzieckiem narzeka na pracę podaną jej na tacy przez los.. Za psie pieniądze, zgadzam się, ale..kurcze.. Zbliżając się do 40tki mogłaby mieć większą świadomość własnego wpływu na to, jak wygląda jej życie.
Ostatnio schudła 7 kilogramów, często i przewlekle choruje. Mówi, że to od stresu związanego z kupnem mieszkania. A gdy pytam kiedy wybierze się na chociaż podstawowe badania krwi odpowiada tonem najbardziej 'zarobionej' osoby na świecie "no nie wiem.. teraz nie mam na to czasu.. za dwa, trzy miesiące, kiedy poczuję, że chcę zająć się sobą..ale muszę to poczuć".
Z drugiej strony jest kategoryczna. Wiele razy mówiła mi, co powinnam zrobić w związku z P., że ona by tak nie umiała, ona by to, ona by tamto. "Nie kontaktuj się z nim, nie odbieraj, nie chodźcie z nim nigdzie z Chru, nie umawiaj się, nie jeździj samochodem do Łodzi". Wielka rebeliantka w cudzym kontekście. Ostatnio wzniosłam się na wyżyny swojej asertywności i powiedziałam "Kochana, wiem, że to z dobrego serca, ale naprawdę to ja wiem najlepiej jak sobie z tym wszystkim poradzić, nikt tego za mnie nie zrobi i tak się stanie, potrzebuję po prostu dużo więcej czasu".
Osobna sprawa - nie kontroluje tego, co mówi. Subtelny przykład: zdarzało się, iż w towarzystwie Miła i mojej siostry używała zwrotu "robienie loda", jednocześnie upominając mnie bym uważała na słownictwo w towarzystwie jej córki, podczas gdy sama klnie jak szewc!
Odwiedziłam ich w niedzielę. Ona nie potrafi wyhamować. Piła wino i była nadpobudliwa - podobno wszystko to z powodu przeprowadzki do własnego mieszkania. Z jednej strony chaos, hiperaktywność, bujanie w obłokach (bardzo trudno jest dokończyć zdanie/wątek w rozmowie z nią), z drugiej punktuje swojego męża za przyciszanie muzyki, z trzeciej próbuje ze znawstwem wypowiadać się o tym, dlaczego podłączony telewizor nie działa właściwie... i tak dalej i tak dalej..
Zastanawiałam się nad sobą tzn. dlaczego M. mnie drażni i dlaczego mam problem z czystą i nieskalaną sympatią do niej.. Chyba się domyślam.. Naprawdę uwielbiam ludzi (i sporo takich dokoła), którzy mimo walki z codziennością znajdują czas i chęć na małe szaleństwo. Mają swoje odloty, ale i przyloty, bo są dorośli i odpowiedzialni, świadomi. Doskonale się z nimi czuję. Podziwiam ich umiejętność dyskretnego obronienia siebie w potyczkach z rzeczywistością. Natomiast M. jest dla mnie zbyt przesadzona - maksymalnie niespójna, sprzeczna, jakaś taka.. niepoważna w tych swoich "napadach" życiowej powagi i wszechwiedzy na zmianę z zupełnym nieogarnięciem. Jestem tym mocno zdezorientowana i trochę zmęczona. Nie lubię takich postaw, nie nadążam za nastrojem, za emocjami, za tym słownym lunaparkiem.. M. ma wielkie serce i naprawdę cudnie jest czuć, że darzy mnie przyjaźnią, ale ... nie umiem jej traktować całkowicie serio.
Czy to znaczy, że nie jestem jej prawdziwą przyjaciółką?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz